ʎๅɹɹnꓷ
To nie tak, że Durrly nie istniał nim trafił do Sfery. W końcu gdzieś musiał się narodzić, wykluć z jakiegoś jaja, nauczyć się latać i żyć samotnie. Lecz tamto życie nie ma większego znaczenia. Kogo to obchodzi skąd ktoś pochodzi – ze wsi, z miasta, znikąd. Z Tygla, z kontynentów, z latających wysp czy nawet z underdarku. To kim się było nie ma znaczenia na Sferze. Dla niektórych ma znaczenia jak trafiłeś na Sferę, jak bardzo musiałeś komuś podpaść, żeby zostać skazanym na żywot w krainie wiecznej nocy, na jaką zbrodnie było cię stać, aby nikt z „cywilizowanych” nie chciał Cię więcej oglądać. Są też Ci, którzy przybywają tutaj dobrowolnie i dzielą się na dwa typy – idiotów, którzy myślą, że życie będzie tu łatwiejsze, oraz tych, którzy są na takie życie gotowi. Prędzej czy później i to jednak przestaje mieć znaczenie – co najwyżej dostaniesz w ryj kilka razy więcej, jeżeli twoje przewinienia się komuś nie spodobają czy zostaniesz wyśmiany na starcie. Szybko jednak zaczynasz z czystą kartą i co zrobisz ze swoim życiem, zależy od ciebie.
Durrly był jednym z tych, którzy trafili do Sfery dobrowolnie. Istnieje spora szansa, że był tym typem idioty – nie ma co ukrywać, lubił wolność i swobodę, a bezstresowe latanie wokół wysp było dla niego niewystarczające. Skoro miał już całe cztery lata i nie był zadowolony z życia, postanowił spróbować czegoś innego i poleciał pod morzę chmur świadomy tego, że do Sfery trafia się łatwo, ale opuszczenie jej nie jest czymś prostym.
Ci „cywilizowani”, jak to osoby ze Sfery lubią nazywać mieszkających ponad morzem chmur – wszystkich z latających wysp i kontynentów, rzadko kiedy mają kontakt z tymi, którzy rzeczywiście byli na Sferze, w związku z czym swoje informacje o tych terenach biorą z plotek, legend i opowieści. Kraina wiecznej nocy to według nich miejsce zamieszkania barbarzyńców, największych przestępców i degeneratów pozbawionych sumienia i zasad, którzy mordują się każdego dnia. Cóż, nie da się ukryć, że część tego stwierdzenia jest prawdą – zdecydowana większość osób ze Sfery popełniło w przeszłości jakieś przestępstwo. Spora ich część to zwykli psychopaci, masochiści czy osoby pozbawione jakichkolwiek skrupułów. Takie osoby mają swobodę wejścia na dowolny statek, zostanie skutym trzynastoma łańcuchami w ciemnej ładowni i zostanie wysłanym na swoją własną prywatną wyspę pośrodku oceanu. Brutalne rozwiązanie, choć skutecznie funkcjonujące. Nikt nie ma wpływu na to kto trafia w te tereny, ale można mieć wpływ na to, co z nimi robić. Na Sferze są osoby, które chcą tu rozpocząć nowe życie, pójść napić się ze znajomymi i plądrować inne obozy w spokoju – ale wszystko na jasno określonych warunkach, które każdy musi przestrzegać. To tak wszystko opisane w wielkim skrócie, abyś czytelniku mógł zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi, gdyż zapewne jesteś jednym z tych „cywilizowanych” i nie dbasz o tych ze Sfery i nie wiesz o niej nic co świadczyłoby o tym, że można tam żyć normalnie. Oczywiście normalnie na Sferze różni się od normalnie na górze. Ale koniec już o tym, być może kiedyś usłyszysz jeszcze historię ze Sfery, teraz posłuchaj historii tego ptakoludzia.
Durrly trafił do Forepeak, jednego z większych miast na Sferze, zamieszkiwanego przez niezliczoną liczbę osób. Niezliczoną dlatego, że nikomu nie chciałoby się liczyć kto tu mieszka – nie ma tu władz, nie ma tu gryzipiórków, studentów, uczonych czy osób, które chciałyby marnować swój wolny czas na coś takiego jak liczenie mieszkańców, których ubywa i przybywa z każdą godziną. Mimo wszystko, Forepeak nie było złym miejscem – ciała w rzece i rynsztokach nie były nawet znajdowane na porządku dziennym jak ma to miejsce w innych osadach. Karczmarze nie musieli bać się o swój cały dobytek wymagając zapłaty od pijanego klienta, gdyż taki szybko poznawał sprawiedliwość ulicy. Osoby, którym znudziło się pirackie życie bądź nie mogli znaleźć swojego miejsca na statku nawet dawali radę znaleźć stałe miejsce zatrudnienia w tworzonych warsztatach i fabrykach. Rządziły się one specyficznymi zasadami, ale jakoś funkcjonowały. Oczywiście każdy mógł znaleźć pracę w stoczni albo założyć własną – popyt na statki był ogromny, podobnie zresztą popyt na drewno, którego na Sferze zawsze brakowało. Brak światła słonecznego i wulkaniczne podłoże wysp nie sprzyjało rozkwitowi drzew, choć jakimś sposobem drewno na okręty zawsze się znajdowało. Wystarczy o mieście, trudno opisać atmosferę Forepeak, jeżeli nigdy się w nim nie było, ani nawet nie zna się życia na Sferze.
Szybko po przybyciu na Sferę, Durrly zaciągnął się na statek Kapitana Manneo Nieustraszonego Anakalathai, Goliatha. Sama załoga składała się z przedstawicieli różnych ras – znajdowały się gnomy, gobliny, krasnoludy, orkowie, ludzie, elfy, centaury, koboldy czy lizardfolki. Znajomi szybko przychodzi i odchodzili, ginąć na wypadach, podczas pojedynków czy przechodząc na inne jednostki. Zawsze jednak pozostawał statek i kapitan. Durrly szybko odnalazł swoje miejsce, swój dom, swoje gniazdo – ptasie gniazdo. Możecie je znać pod nazwą bocianiego gniazda, ale Durrly nie był bocianem, więc dlaczego miałoby być bocianie? To było gniazdo Durrly’ego i nikogo innego. Tam żył, tam siedział płynąć przez nieskończone połacie oceanów. I tak też sobie pływał przez kolejne lata. Czy ktoś myślał, że będę pisał więcej? Raczej nie, bo o czym tu pisać, ten ptaszor nie jest nikim szczególnym. Napady na kolejne statki, rabunki obozów innych kapitanów, liczne pojedynki na śmierć i życie, otwarte wody i duże ilości alkoholu. Dzień jak co dzień dla większości osób na Sferze.
Przyszedł jednak czas, w którym Durrly i kapitan Manneo spotkali godnego przeciwnika. Choć oni powiedzieliby pewne, że bezwzględnego su*insyna, osobę bez honoru i tak dalej. Kapitan Hacky uważający swoją rasę nielotów za najlepszą i najbardziej inteligentną, choć nawet sami słowa nie potrafią z siebie wykrzesać. Który pływa po Sferze ze swoją bandą zdradliwych kenku, żyją z dala od cywilizacji i stosują najpodlejsze taktyki jak atakowanie świętującego statku. Tak właśnie napadli na okręt kapitana Manneo i wyrżnęli w pień całą załogę poza Durrly’m, który ratował się ucieczką. Zgaduję, że po dziś dzień Durrly ma uraz do całej tej rasy i chętnie zemściłby się na całej załodze. Sam nie znam więcej szczegółów tej historii, jako że z żadnym świadkiem nie jest mi szczególnie po drodze. Hacky’ego nie dorwę, też bardzo mi na tym nie zależy, ale tego tchórza Durrly’ego będę próbował. Wielka szkoda, że jakimś sposobem opuścił Sferę i uciekł na kontynenty, podobno z pomocą słynnej Gildii. Liczę, że dzień w którym postawi swoje skrzydło z powrotem na dole będzie jego ostatnim dniem, już ja się dobrze do tego przygotuję. Autor nieznany
Gdyby zestawić to co zostało opisane wyżej z obecną rzeczywistością można by uznać, że autor pominął jeden istotny szczegół. Choć to wrażenie raczej złudne, gdyż nie mógł on wiedzieć o przypadłości, którą zdobył podczas wykonywania zleceń dla Gildii. Najpierw wpływ dzikiej magii sprawił, że Durrly zawsze znajduje się trzy metry nad powierzchnią gruntu, a grupa zabawnych smoków z Kurestwa uznała, że ptak unoszący się głową do dołu będzie wyglądać lepiej. A tak, jeszcze przy pierwszym spotkaniu różne osoby twierdzą, że od Durrly’ego bije dziwna, nienaturalna aura wrogości. Poza tymi „małymi” szczegółami to Durrly wygląda jak wcześniej – przynajmniej jeżeli chodzi o to czym obdarzyła go natura. Gdyż liczne przypalone pióra świadczą o tym, że musiał mieć bliskie spotkanie z ogniem w przeszłości. Sam ubiór zależy od pory dnia i miejsca – kiedy nie ryzykuje bliskiego spotkania ze śmiercią, często nosi się podobnie jak zostało to wyżej opisane. Kiedy jednak Gildia wysyła na kolejne zadanie, lepiej nie patrzeć na okropny pancerz, który Durrly musiał chyba kiedyś wygrzebać ze śmietnika bądź stworzyć biorąc różne części roślin i łącząc je w kaftan. Dlaczego to nosi? Lepiej nie pytać. Przynajmniej uroku dodaje mu noszona schludna i zrobiona z brązowej skóra fedora, która jakimś cudem utrzymuje się na jego łbie kiedy wisi do góry nogami…
Epilog
„Stary kapitan cię pozdrawia i chce porozmawiać” – kiedy Durrly usłyszał powyższe zdanie od Monka, aż znieruchomiał, zagłębiając się w swoje wspomnienia. Manneo żyje. Przez cały ten czas poza Sferą, z której wydostał się z pomocą Gildii po swojej tchórzowskiej ucieczce podczas ataku na swoją załogę przez zdradliwe kenku kapitana Hacky’ego myślał, że nikt nie przeżył. Widział jak każdy leży na pokładzie… Widział jak ONA leży zdeptana pod ciężkim butem… A skoro Manneo chciał porozmawiać mogło to oznaczać dwie rzeczy – że chce ukarać Durrly’ego za jego tchórzostwo albo… „wie co się stało z jego piórkiem”.
Te słowa uderzyły go mocniej niż kwasowa pułapka w gildyjnej piwnicy, przez którą zginął w mgnieniu oka. Nie spodziewał, że coś może uderzyć go bardziej w życiu. Nawet kiedy widział ją martwą był pod takim wpływem emocji, że jakoś stłamsił to uczucie. Teraz lewitował sobie spokojnie w holu gildyjnym, z niezatrząśniętymi niczym myślami, niemal całkowicie wyrzucając tamten dzień z głowy. Niemal – teraz to wszystko wróciło. Już nie słyszał co mówił Monk – pamiętał jak skontaktować się z Manneo w takich sytuacjach. Nawet gdyby chciał słuchać dalej, nie mógł. Jego umysł się rozmył, jakby opuścił jego ciało, które teraz niewinnie lewitowało pod gildyjnym sufitem jak pusta kukła. Durrly przeżywał tamte chwile jeszcze raz. Przypominał sobie każdy szczegół. Patrzył ciągle i ciągle. I za każdym razem był pewny, że ona umiera. Nie mógł przestać… Opanował się kilka godzin później kiedy zaniepokojona Pani Halinka oblała go wiadrem wody. Nie powiedział ani słowa. Momentalnie wyleciał przez drzwi, a następnie poza Tygiel. Poleciał tam gdzie leciał zawsze, gdy musiał coś przemyśleć. Siedział tam dwanaście cykli. Myślał. I nawet po takim czasie nie mógł być pewien czy była to pułapka, zwykły blef Manneo, który wiedział, że Durrly przyleci po takiej wiadomości. Czy była to prawda i rzeczywiście jego były kapitan posiadał jakiekolwiek informacje o niej. A to by znaczyło, że przeżyła. Mogło tak być, skoro Manneo też przeżył. Nie ważne jaka była prawda, musiał się z nim spotkać. Jeżeli była to pułapka, nie mógł narażać nikogo. Jeżeli była to ta druga sytuacja, to i tak nie chciał nikogo w to wciągać. Nikomu nigdy o tym nie mówił. Teraz było na to za późno. A jeżeli ona miała żyć to Durrly wiedział, że nie wróci na Kontynenty dopóki jej nie pomoże. A to mogło być jeszcze bardziej ryzykowne niż spotkanie z Manneo. Nawet jeżeli on miałby zginąć, nie chciał pociągnąć za sobą nikogo innego. To była jego sprawa. Już nie należy do Gildii, przynajmniej póki tego nie rozwiąże. Wraca do starego życia. Wraca na Sferę. Wraca do Forepeak.
Wraca ratować swoją córkę.
To, co działo się przed najważniejszym momentem w moim dotychczasowym życiu od lat było ogromną tajemnicą. Liczne przebłyski pamięci, niewiele mówiące sny, dziwne znamiona i niezrozumiałe tatuaże. Otaczały mnie osoby, z którymi dzieliłem część swojego życia, a które próbowały przypomnieć mi trzydzieści lat żywota na Sferze pośród nich. Fakty z dzieciństwa, ulubione zajęcia, bliskie mi osoby – to mogli mi przypomnieć, choć sprawy te nie były dla mnie szczególnie znaczące po tym wszystkim, co przeżyłem. To, czego dokonałem będąc samotnie, nie wiedział nikt. Przez lata żyłem z myślą, że byłem tą jedyną osobą, która odkryła tak długo skrywany przez cały świat sekret i dążyłem do pokonania tej niezwykle potężnej siły. Wierzyłem, że kluczem do sukcesu jest wiedza, którą można posiąść od natury, innych, zapisanych słów. Nadal tak wierzę, jednak liczne sny podpowiadały mi, że wydarzyło się coś więcej. Z biegiem czasu przypominam sobie część faktów ze swojego dawnego życia, które nie mogły złożyć się w całość. Dostrzegałem na swoim ciele zmiany fizyczne, które nie powinny zachodzić u przedstawicieli rasy wodnych genasi. Wyjaśniałem to wyrwaniem z cyklu, w końcu nie jestem osobą, której dotyczą normalne zasady świata – w moim przypadku wszystko mogło się wydarzyć. Nic nie przygotowało mnie na to, że moje teorie były fałszywe. Stan w jaki wpadłem przebywając poza bezpiecznymi murami Tygla był najtrudniejszym doświadczeniem od czasu wyrwania z cyklu. Jako ktoś, kto odczuwa wieczny ból w każdej chwili swojego istnienia, ponownie poczułem się słaby wpadając w istną agonię.
Rad jestem, że przebywałem samotnie z dala od cywilizacji, gdyż byłoby mi wstyd za tak głośny krzyk czując jednocześnie niesamowitą bezbronność. Choć całość trwała tylko chwilę, ślad na moim ciele pozostanie do końca życia. Uszy moje się wydłużyły jak u eladrinów, a ich koniec wyglądał jak przecięty na pół. Skóra stała się bardziej blada, choć nieuważne oko nie zauważyłoby nawet różnicy, lecz ja wiem, że ta niewielka powłoka, która w przeszłości uratowała mi życie, zaniknęła. Włosy, ku mojej radości, nadal swobodnie falowały jak morskie fale, lecz ich długość się zwiększyła. Największą zmianą były jednak rogi, które wyrosły z tyłu mojej głowy, a które jak korona zrobiona z cierni zaczęły oplatać moje czoło. Oczy również uległy zmianie, kiedy po raz pierwszy tak jasno zajrzałem w ciemność pomiędzy cieniami drzew. Jednakże skażenie mojego ciała odrzuciło mą wspaniałą przyszłość i wiem już, że prawdopodobnie nigdy tak swobodnie nie będzie mi dane przemierzać oceanów i cieszyć się bezkresem wód. Poczułem się jakbym zdradził swoje pochodzenie i rzeczywiście tak musiało być, gdyż piękno żywiołu wody bezpowrotnie się ode mnie odsunęło. Poczułem jednak głęboką siłę jakiejś zakorzenionej wewnątrz magii dziwnego pochodzenia, która wdarła się do mojego umysłu i nim zawładnęła. Wraz z przemianą fizyczną, zrozumiałem częściowo, czego dokonałem w przeszłości. Zmiany, które się we mnie manifestowały były częścią jakiegoś układu, który musiałem zawrzeć przed latami, a o którym nie pamiętam. Być może był to jedyny sposób, aby przetrwać wyrwanie z cyklu. Być może dzięki temu zdobyłem potęgę. To nie cykl był odpowiedzialny za te zmiany, to moje własne przeszłe decyzje mnie zmieniły. Muszę te zmiany zaakceptować i próbować dokładnie zrozumieć czego dokonałem. Jedno było pewne – od teraz nie byłem wodnym genasi, byłem przeklętej krwi. Zostałem hexbloodem. A moje imię na zawsze będzie przypominać, że zdradziłem swój ukochany żywioł.
Ci „cywilizowani”, jak to osoby ze Sfery lubią nazywać mieszkających ponad morzem chmur – wszystkich z latających wysp i kontynentów, rzadko kiedy mają kontakt z tymi, którzy rzeczywiście byli na Sferze, w związku z czym swoje informacje o tych terenach biorą z plotek, legend i opowieści. Kraina wiecznej nocy to według nich miejsce zamieszkania barbarzyńców, największych przestępców i degeneratów pozbawionych sumienia i zasad, którzy mordują się każdego dnia. Cóż, nie da się ukryć, że część tego stwierdzenia jest prawdą – zdecydowana większość osób ze Sfery popełniło w przeszłości jakieś przestępstwo. Spora ich część to zwykli psychopaci, masochiści czy osoby pozbawione jakichkolwiek skrupułów. Takie osoby mają swobodę wejścia na dowolny statek, zostanie skutym trzynastoma łańcuchami w ciemnej ładowni i zostanie wysłanym na swoją własną prywatną wyspę pośrodku oceanu. Brutalne rozwiązanie, choć skutecznie funkcjonujące. Nikt nie ma wpływu na to kto trafia w te tereny, ale można mieć wpływ na to, co z nimi robić. Na Sferze są osoby, które chcą tu rozpocząć nowe życie, pójść napić się ze znajomymi i plądrować inne obozy w spokoju – ale wszystko na jasno określonych warunkach, które każdy musi przestrzegać. To tak wszystko opisane w wielkim skrócie, abyś czytelniku mógł zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi, gdyż zapewne jesteś jednym z tych „cywilizowanych” i nie dbasz o tych ze Sfery i nie wiesz o niej nic co świadczyłoby o tym, że można tam żyć normalnie. Oczywiście normalnie na Sferze różni się od normalnie na górze. Ale koniec już o tym, być może kiedyś usłyszysz jeszcze historię ze Sfery, teraz posłuchaj historii tego ptakoludzia.
Durrly trafił do Forepeak, jednego z większych miast na Sferze, zamieszkiwanego przez niezliczoną liczbę osób. Niezliczoną dlatego, że nikomu nie chciałoby się liczyć kto tu mieszka – nie ma tu władz, nie ma tu gryzipiórków, studentów, uczonych czy osób, które chciałyby marnować swój wolny czas na coś takiego jak liczenie mieszkańców, których ubywa i przybywa z każdą godziną. Mimo wszystko, Forepeak nie było złym miejscem – ciała w rzece i rynsztokach nie były nawet znajdowane na porządku dziennym jak ma to miejsce w innych osadach. Karczmarze nie musieli bać się o swój cały dobytek wymagając zapłaty od pijanego klienta, gdyż taki szybko poznawał sprawiedliwość ulicy. Osoby, którym znudziło się pirackie życie bądź nie mogli znaleźć swojego miejsca na statku nawet dawali radę znaleźć stałe miejsce zatrudnienia w tworzonych warsztatach i fabrykach. Rządziły się one specyficznymi zasadami, ale jakoś funkcjonowały. Oczywiście każdy mógł znaleźć pracę w stoczni albo założyć własną – popyt na statki był ogromny, podobnie zresztą popyt na drewno, którego na Sferze zawsze brakowało. Brak światła słonecznego i wulkaniczne podłoże wysp nie sprzyjało rozkwitowi drzew, choć jakimś sposobem drewno na okręty zawsze się znajdowało. Wystarczy o mieście, trudno opisać atmosferę Forepeak, jeżeli nigdy się w nim nie było, ani nawet nie zna się życia na Sferze.
Szybko po przybyciu na Sferę, Durrly zaciągnął się na statek Kapitana Manneo Nieustraszonego Anakalathai, Goliatha. Sama załoga składała się z przedstawicieli różnych ras – znajdowały się gnomy, gobliny, krasnoludy, orkowie, ludzie, elfy, centaury, koboldy czy lizardfolki. Znajomi szybko przychodzi i odchodzili, ginąć na wypadach, podczas pojedynków czy przechodząc na inne jednostki. Zawsze jednak pozostawał statek i kapitan. Durrly szybko odnalazł swoje miejsce, swój dom, swoje gniazdo – ptasie gniazdo. Możecie je znać pod nazwą bocianiego gniazda, ale Durrly nie był bocianem, więc dlaczego miałoby być bocianie? To było gniazdo Durrly’ego i nikogo innego. Tam żył, tam siedział płynąć przez nieskończone połacie oceanów. I tak też sobie pływał przez kolejne lata. Czy ktoś myślał, że będę pisał więcej? Raczej nie, bo o czym tu pisać, ten ptaszor nie jest nikim szczególnym. Napady na kolejne statki, rabunki obozów innych kapitanów, liczne pojedynki na śmierć i życie, otwarte wody i duże ilości alkoholu. Dzień jak co dzień dla większości osób na Sferze.
Przyszedł jednak czas, w którym Durrly i kapitan Manneo spotkali godnego przeciwnika. Choć oni powiedzieliby pewne, że bezwzględnego su*insyna, osobę bez honoru i tak dalej. Kapitan Hacky uważający swoją rasę nielotów za najlepszą i najbardziej inteligentną, choć nawet sami słowa nie potrafią z siebie wykrzesać. Który pływa po Sferze ze swoją bandą zdradliwych kenku, żyją z dala od cywilizacji i stosują najpodlejsze taktyki jak atakowanie świętującego statku. Tak właśnie napadli na okręt kapitana Manneo i wyrżnęli w pień całą załogę poza Durrly’m, który ratował się ucieczką. Zgaduję, że po dziś dzień Durrly ma uraz do całej tej rasy i chętnie zemściłby się na całej załodze. Sam nie znam więcej szczegółów tej historii, jako że z żadnym świadkiem nie jest mi szczególnie po drodze. Hacky’ego nie dorwę, też bardzo mi na tym nie zależy, ale tego tchórza Durrly’ego będę próbował. Wielka szkoda, że jakimś sposobem opuścił Sferę i uciekł na kontynenty, podobno z pomocą słynnej Gildii. Liczę, że dzień w którym postawi swoje skrzydło z powrotem na dole będzie jego ostatnim dniem, już ja się dobrze do tego przygotuję. Autor nieznany
Jak wyglądał Durrly, być może zapytasz, „cywilizowana” osobo? Może kiedyś dojrzysz tegoż ptakoludzia i zechcesz mi go dostarczyć? Nie radzę, ale masz własną wolę – nie będę Ci tego utrudniał. Niecałe półtora metra wzrostu o złoto-brązowym upierzeniu, czarnych oczach i ciemnym dziobie. Szpony też miał złociste, ale kto tam ich wie czy to pióra czy skóra. Czy podążał za modą? Ciężko powiedzieć jak wygląda pojęcie mody na Sferze – większość osób nosi to co uważa za wygodne, ale ten musiał się do tego nad wyraz stroić. Pewnie wydawał krocie na ubrania, a następnie przerabiał je tak, aby wyglądały na podarte i zniszczone. Dosyć częsty proceder wśród tych, którym lepiej się powodzi. Sporo klamr, pasków, kabur i kto tam wie czego jeszcze. Oczywiście czerwone chusta na łbie, jakże oryginalnie. Pamiętam, że lubił nosić króliczą łapkę przy pasku. Skąd ją wytrzasnął, Opiekun jeden wie.
Autor nieznany
Gdyby zestawić to co zostało opisane wyżej z obecną rzeczywistością można by uznać, że autor pominął jeden istotny szczegół. Choć to wrażenie raczej złudne, gdyż nie mógł on wiedzieć o przypadłości, którą zdobył podczas wykonywania zleceń dla Gildii. Najpierw wpływ dzikiej magii sprawił, że Durrly zawsze znajduje się trzy metry nad powierzchnią gruntu, a grupa zabawnych smoków z Kurestwa uznała, że ptak unoszący się głową do dołu będzie wyglądać lepiej. A tak, jeszcze przy pierwszym spotkaniu różne osoby twierdzą, że od Durrly’ego bije dziwna, nienaturalna aura wrogości. Poza tymi „małymi” szczegółami to Durrly wygląda jak wcześniej – przynajmniej jeżeli chodzi o to czym obdarzyła go natura. Gdyż liczne przypalone pióra świadczą o tym, że musiał mieć bliskie spotkanie z ogniem w przeszłości. Sam ubiór zależy od pory dnia i miejsca – kiedy nie ryzykuje bliskiego spotkania ze śmiercią, często nosi się podobnie jak zostało to wyżej opisane. Kiedy jednak Gildia wysyła na kolejne zadanie, lepiej nie patrzeć na okropny pancerz, który Durrly musiał chyba kiedyś wygrzebać ze śmietnika bądź stworzyć biorąc różne części roślin i łącząc je w kaftan. Dlaczego to nosi? Lepiej nie pytać. Przynajmniej uroku dodaje mu noszona schludna i zrobiona z brązowej skóra fedora, która jakimś cudem utrzymuje się na jego łbie kiedy wisi do góry nogami…
Nie lubię kenku! Nieloty!
Durrly krzyczący do gildyjnego kronikarza zanim zniknął za magicznym portalem wynoszącym go z prywatnych komnat
Epilog
„Stary kapitan cię pozdrawia i chce porozmawiać” – kiedy Durrly usłyszał powyższe zdanie od Monka, aż znieruchomiał, zagłębiając się w swoje wspomnienia. Manneo żyje. Przez cały ten czas poza Sferą, z której wydostał się z pomocą Gildii po swojej tchórzowskiej ucieczce podczas ataku na swoją załogę przez zdradliwe kenku kapitana Hacky’ego myślał, że nikt nie przeżył. Widział jak każdy leży na pokładzie… Widział jak ONA leży zdeptana pod ciężkim butem… A skoro Manneo chciał porozmawiać mogło to oznaczać dwie rzeczy – że chce ukarać Durrly’ego za jego tchórzostwo albo… „wie co się stało z jego piórkiem”.
Te słowa uderzyły go mocniej niż kwasowa pułapka w gildyjnej piwnicy, przez którą zginął w mgnieniu oka. Nie spodziewał, że coś może uderzyć go bardziej w życiu. Nawet kiedy widział ją martwą był pod takim wpływem emocji, że jakoś stłamsił to uczucie. Teraz lewitował sobie spokojnie w holu gildyjnym, z niezatrząśniętymi niczym myślami, niemal całkowicie wyrzucając tamten dzień z głowy. Niemal – teraz to wszystko wróciło. Już nie słyszał co mówił Monk – pamiętał jak skontaktować się z Manneo w takich sytuacjach. Nawet gdyby chciał słuchać dalej, nie mógł. Jego umysł się rozmył, jakby opuścił jego ciało, które teraz niewinnie lewitowało pod gildyjnym sufitem jak pusta kukła. Durrly przeżywał tamte chwile jeszcze raz. Przypominał sobie każdy szczegół. Patrzył ciągle i ciągle. I za każdym razem był pewny, że ona umiera. Nie mógł przestać… Opanował się kilka godzin później kiedy zaniepokojona Pani Halinka oblała go wiadrem wody. Nie powiedział ani słowa. Momentalnie wyleciał przez drzwi, a następnie poza Tygiel. Poleciał tam gdzie leciał zawsze, gdy musiał coś przemyśleć. Siedział tam dwanaście cykli. Myślał. I nawet po takim czasie nie mógł być pewien czy była to pułapka, zwykły blef Manneo, który wiedział, że Durrly przyleci po takiej wiadomości. Czy była to prawda i rzeczywiście jego były kapitan posiadał jakiekolwiek informacje o niej. A to by znaczyło, że przeżyła. Mogło tak być, skoro Manneo też przeżył. Nie ważne jaka była prawda, musiał się z nim spotkać. Jeżeli była to pułapka, nie mógł narażać nikogo. Jeżeli była to ta druga sytuacja, to i tak nie chciał nikogo w to wciągać. Nikomu nigdy o tym nie mówił. Teraz było na to za późno. A jeżeli ona miała żyć to Durrly wiedział, że nie wróci na Kontynenty dopóki jej nie pomoże. A to mogło być jeszcze bardziej ryzykowne niż spotkanie z Manneo. Nawet jeżeli on miałby zginąć, nie chciał pociągnąć za sobą nikogo innego. To była jego sprawa. Już nie należy do Gildii, przynajmniej póki tego nie rozwiąże. Wraca do starego życia. Wraca na Sferę. Wraca do Forepeak.
Wraca ratować swoją córkę.
Gdy dostrzegłem światła na horyzoncie, postanowiłem się ukryć na pobliskim lądzie, a chwilę później ujrzałem wspaniały okręt i dziesiątki osób krzątające się po pokładzie, lecz niemal strach mną ogarnął, gdy ów okręt zatrzymał się na tej samej wyspie, na której byłem i ja. Choć nikt mnie nie odnalazł, sytuacja stała się jeszcze poważniejsza, gdy dostrzegłem jeszcze drugi podobnych rozmiarów statek podobnie się zatrzymujący. Jak już wspominałem, nie miałem nigdy wcześniej kontaktów z tymi, których zwali piratami, a opowieści o nich krążące były przerażające. Liczyłem jednak na to, że pozostając w ukryciu pozostanę nieodnaleziony i już niedługo będę mógł się stąd oddalić. Dlatego też obserwowałem spotkanie, które wyniknęło na moich oczach. Z jednej strony, bliżej mojej kryjówki, pojawił się potężnie zbudowany goliat, w którego oczach dostrzegłem zarówno pewność siebie, jak i niezwykłą moc. Obok niego była tylko jedna sylwetka, która unosiła się trzy metry nad ziemią, a w pierwszej chwili trudno było mi jakkolwiek uznać ją za istotę ludzką, gdyż poza skrzydłami jak u ptaka, jego głowa znajdowała się bliżej ziemi, natomiast szponiaste stopy u górze. To właśnie obecność tej drugiej postaci była dziwnie niepokojąca. Teraz wiem kim był ten przedstawiciel rasy aarakocra, wtedy wydawał mi się niemal wynaturzeniem. Naprzeciw tej dwójce stanęła grupa kilkunastu osób – wszyscy z rasy kruko-podobnych, na czele których stał najwyższy osobnik z hakiem zamiast prawej ręki. Prowadzili skrępowaną osobę, która również przypominała ptaka, ale bardziej tego po przeciwnej stronie, przynajmniej jeżeli chodzi o sylwetkę i kolor upierzenia. Nie dało się nie wyczuć ogromnego napięcia między tymi dwoma grupami – cała rozmowa do krótkich nie należała, a w kilku momentach prawie doszło do starcia. Całość zamknął jednak moment, w którym unoszący się nad ziemią ptakoludź zdjął z siebie część ubioru, odłożył broń i oddał ją goliatowi. Czułem jego ból, kiedy wypowiedział pełne smutku słowa: „Kiedyś zaopiekowałeś się mną. Dziękuję za wszystko i w imię naszej przyjaźni proszę o jedno – zaopiekuj się nią… Moim piórkiem… Moją córką. Ale nie tutaj. Nie chcę dla niej tego życia. Zabierz ją do Gildii, powiedz o tym co się tu dzisiaj wydarzyło. I przekaż Pani Halince, żeby nikt po mnie nie wracał. Nikt. Moje życie w Gildii się skończyło. Odchodzę, zapewne na zawsze. I tak żyłem zbyt długo patrząc na swoje życie, a jeżeli teraz mogę je wymienić za nią, zrobię to bez zawahania. Dziękuję jeszcze raz Manneo… I przepraszam, że stchórzyłem tamtego dnia”.
Po prostu ruszył do przodu. Tylko przez sekundę wymienił z nią spojrzenie – z córką, której nie widział od dawna, która miała nie żyć – tylko jedno spojrzenie. I minęli się. Bez słowa dokonano tej wymiany. A może to mój świat się rozmył i przez to nie słyszałem nic więcej, gdyż poczułem niesamowity ból, kiedy ktoś mnie ogłuszył uderzeniem w głowę.
Deluge
To, co działo się przed najważniejszym momentem w moim dotychczasowym życiu od lat było ogromną tajemnicą. Liczne przebłyski pamięci, niewiele mówiące sny, dziwne znamiona i niezrozumiałe tatuaże. Otaczały mnie osoby, z którymi dzieliłem część swojego życia, a które próbowały przypomnieć mi trzydzieści lat żywota na Sferze pośród nich. Fakty z dzieciństwa, ulubione zajęcia, bliskie mi osoby – to mogli mi przypomnieć, choć sprawy te nie były dla mnie szczególnie znaczące po tym wszystkim, co przeżyłem. To, czego dokonałem będąc samotnie, nie wiedział nikt. Przez lata żyłem z myślą, że byłem tą jedyną osobą, która odkryła tak długo skrywany przez cały świat sekret i dążyłem do pokonania tej niezwykle potężnej siły. Wierzyłem, że kluczem do sukcesu jest wiedza, którą można posiąść od natury, innych, zapisanych słów. Nadal tak wierzę, jednak liczne sny podpowiadały mi, że wydarzyło się coś więcej. Z biegiem czasu przypominam sobie część faktów ze swojego dawnego życia, które nie mogły złożyć się w całość. Dostrzegałem na swoim ciele zmiany fizyczne, które nie powinny zachodzić u przedstawicieli rasy wodnych genasi. Wyjaśniałem to wyrwaniem z cyklu, w końcu nie jestem osobą, której dotyczą normalne zasady świata – w moim przypadku wszystko mogło się wydarzyć. Nic nie przygotowało mnie na to, że moje teorie były fałszywe. Stan w jaki wpadłem przebywając poza bezpiecznymi murami Tygla był najtrudniejszym doświadczeniem od czasu wyrwania z cyklu. Jako ktoś, kto odczuwa wieczny ból w każdej chwili swojego istnienia, ponownie poczułem się słaby wpadając w istną agonię.
Rad jestem, że przebywałem samotnie z dala od cywilizacji, gdyż byłoby mi wstyd za tak głośny krzyk czując jednocześnie niesamowitą bezbronność. Choć całość trwała tylko chwilę, ślad na moim ciele pozostanie do końca życia. Uszy moje się wydłużyły jak u eladrinów, a ich koniec wyglądał jak przecięty na pół. Skóra stała się bardziej blada, choć nieuważne oko nie zauważyłoby nawet różnicy, lecz ja wiem, że ta niewielka powłoka, która w przeszłości uratowała mi życie, zaniknęła. Włosy, ku mojej radości, nadal swobodnie falowały jak morskie fale, lecz ich długość się zwiększyła. Największą zmianą były jednak rogi, które wyrosły z tyłu mojej głowy, a które jak korona zrobiona z cierni zaczęły oplatać moje czoło. Oczy również uległy zmianie, kiedy po raz pierwszy tak jasno zajrzałem w ciemność pomiędzy cieniami drzew. Jednakże skażenie mojego ciała odrzuciło mą wspaniałą przyszłość i wiem już, że prawdopodobnie nigdy tak swobodnie nie będzie mi dane przemierzać oceanów i cieszyć się bezkresem wód. Poczułem się jakbym zdradził swoje pochodzenie i rzeczywiście tak musiało być, gdyż piękno żywiołu wody bezpowrotnie się ode mnie odsunęło. Poczułem jednak głęboką siłę jakiejś zakorzenionej wewnątrz magii dziwnego pochodzenia, która wdarła się do mojego umysłu i nim zawładnęła. Wraz z przemianą fizyczną, zrozumiałem częściowo, czego dokonałem w przeszłości. Zmiany, które się we mnie manifestowały były częścią jakiegoś układu, który musiałem zawrzeć przed latami, a o którym nie pamiętam. Być może był to jedyny sposób, aby przetrwać wyrwanie z cyklu. Być może dzięki temu zdobyłem potęgę. To nie cykl był odpowiedzialny za te zmiany, to moje własne przeszłe decyzje mnie zmieniły. Muszę te zmiany zaakceptować i próbować dokładnie zrozumieć czego dokonałem. Jedno było pewne – od teraz nie byłem wodnym genasi, byłem przeklętej krwi. Zostałem hexbloodem. A moje imię na zawsze będzie przypominać, że zdradziłem swój ukochany żywioł.
Comments