- Yasmin Sabri -
Pochodzę z bardzo szanowanej w środowisku naukowym rodziny i miałam urodzić się chłopcem. Zrealizować wielkie marzenia o byciu wybitnym członkiem społeczności Coriolis, pierworodnym synem o niezwykle płodnym umyśle, prawym, wysportowanym, pełnym szacunku i dyscypliny. Głową klanu, przyszłością.
Taaak.
Życie jest pełne rozczarowań.
Zamiast upragnionego dziedzica pewnego dnia pojawiła się na świecie żywa i dość krnąbrna dziewczynka - JA, we własnej osobie. I nie stał się cud, nie doszło do pełnego zachwytu uniesienia dumnych i szczęśliwych protoplastów. Wprost przeciwnie, niemal pamiętam jęk zawodu, jaki wydobył się z ich gardeł. I nieważne, że byłam zupełnie zdrową i rezolutną latoroślą. Nie byłam CHŁOPCEM i nic nie mogłam na to poradzić. Przez pierwsze lata ojciec nie zwracał na mnie uwagi, zupełnie jakby moje istnienie nie miało żadnego znaczenia. Czekał na narodziny syna. Kolejne miesiące upokorzeń płynęły i byłam tylko ja, a każde spojrzenie w moim kierunku oznaczało żal i pretensje. Mówiło: - Dlaczego ONA ? Stałam się chodzącym i dokazującym wyrzutem.
Niezbyt przyjemna perspektywa wychowawcza...
Mówi się, że dziecko to cud. Skarb...
Hmmm, zdecydowanie nie w moim domu.
Nie świętowaliśmy moich urodzin, a ojciec mnie nigdy nie przytulił, nie głaskał po głowie. Matka zajmowała się mną z czułością, owszem, ale najczęściej pamiętam ją smutną i płaczącą. Stale poddawała się różnym eksperymentalnym terapiom, byle wreszcie urodzić upragnionego męskiego potomka. Bezskutecznie. Gasła z każdym dniem, aż w końcu umarła ze zgryzoty.
Miałam 10 lat.
Musiałam wziąć się w garść. Zacząć liczyć tylko na siebie. I jakoś zasłużyć na miłość ojca, na uśmiech, pochwałę. Na jego zainteresowanie. Wtedy pojawiła się w mojej głowie idea, która mogła mi to zapewnić : Będę PIERWSZA wszędzie!
Tylko tak mogłam zacząć normalnie żyć, przerwać zimną obojętność.
Nagrody, wyróżnienia. Opinie innych wygłaszane z czcią i dumą. — Tak! Zrobię to! - pomyślałam. Stanę się synem, o którym zawsze marzył!
I wzięłam się do roboty.
Zadziałało. Przynajmniej w kwestii zauważenia mnie. Stałam się widzialna, ale tylko poprzez moje sukcesy. Dobre noty, wykształcenie i nieposzlakowana opinia - tylko to się liczyło. Żadnych dodatkowych uczuć, prywatnych spraw, intymności, czułości. Przy stole mówiło się tylko o kwestiach naukowych, technice. Ambicji i przyszłości. Inne sprawy były tematem tabu.
Czas płynął. Żyłam w odrętwieniu, w wypracowanym z trudem status quo, karmiąc swoją duszę i umysł wiedzą, mądrością pokoleń, lecz moje serce było zamknięte na wzruszenia, niespokojne, czułe, wrażliwe, ale stale osłonięte przed bólem. Byłam sympatyczną osobą, uśmiechniętą i miłą dla innych, ale nie dopuszczałam nikogo bliżej. Nigdy nie byłam w związku. Od najmłodszych lat doskonale wiem czym są odrzucenie, upokorzenie i obojętność. Strach przed ponownym zranieniem jest nadal silniejszy, niż porywy serca.
Olśnienie przyszło do mnie w snach. Wraz z ciepłem i uczuciem błogości. Przeświadczenie, że nadszedł kres życia w zamrażarce. Moje serce rwało się na wolność. Widziałam siebie na rozstaju dróg i tylko jeden kierunek przyzywał mnie blaskiem nieznanego, ale też pięknego, rozległego wszechświata. Pełnego tajemnic i odpowiedzi. Wreszcie i do głębi poczułam się częścią większego powołania, a naukowiec drzemiący we mnie wyrywał się w świat. Pragnęłam poznawać, doświadczać. Przez tygodnie chodziłam z głową w chmurach, jak we mgle, a ten sen powtarzał się każdej nocy. Czekanie stało się nieznośne, tak jak przemierzanie dzień po dniu tych samych pomieszczeń, oglądanie tych samych twarzy. Zmiana we mnie już się dokonała i teraz tylko szukałam pretekstu, żeby wyruszyć w podróż bez rodzinnych reperkusji. Miałam już dość kłopotów z obojętnością i nieuzasadnionym gniewem przez całe dzieciństwo. Na szczęście jeden z ulubionych nauczycieli, skądinąd niegdysiejszy przyjaciel z ławy szkolnej matki - pomógł mi przerwać ten magiczny krąg. Orientował się nieco w mojej sytuacji rodzinnej i chyba nawet mi współczuł. Niemniej zaaranżował całą sprawę tak, że ojciec wyprawił mnie w drogę z chęcią i wydaje mi się, że nawet z dumą.
Tak zresztą powiedział na pożegnanie: - Spraw, żebym był z ciebie dumny!
Comments